KAMERTON

KAMERTON

Przyjaźń nie rozróżnia wieku. Złączona treścią życia nada mu sens, poszerzy horyzonty, zagra wypełniona harmonią muzyki z serca.



sobota, 12 marca 2011

Początek i koniec

-Nigdy nie myślałam, że mój Ojciec miał tylu znajomych.
-Pani Ojciec był człowiekiem nietuzinkowym. Takich ludzi nie spotyka się na każdym kroku.
-Dziękuję, że był Pan jego przyjacielem.- Z pełną powagą, owiana woalem smutku, spokojnym i pełnym miłości głosem pożegnała się ze mną Pani Patrycja. Z jej twarzy zniknął już grymas bólu a łzy, które jeszcze chwilę temu strumieniami spływały po jej policzkach wyschły, pozostawiając ciemne ślady rozmazanego makijażu. 
–W rzeczy samej, byłem Jego przyjacielem. Choć właściwie to On był przyjacielem wszystkich obecnych na tej smutnej ceremonii. Każdy kto Go spotkał na swojej drodze nie mógł pozostać obojętnym na Jego życzliwość.
Odprowadziłem wzrokiem Panią Patrycję wtuloną w ramię męża i ściskającą rękę córki, tak jak gdyby chciała pokazać złym duchom „oddałam ojca, reszty moich najbliższych nie oddam”.
 – No cóż, żegnaj przyjacielu - wyszeptałem nad grobem czując za plecami niecierpliwe oddech grabarzy, chcących dokończyć boskie dzieło stworzenia. Nie zdążyłem oddalić się o kilka kroków, gdy za moimi plecami dało się słyszeć dudniący o wieko trumny piach z pośpiechem wrzucany do dołu. Bezduszne bestie bez krzty szacunku. Choć nie zazdroszczę im tej pracy, to bunt ogarnia moje uczucia patrząc na takie traktowanie. Mogli choć trochę poczekać. Rzucając przez ramię spojrzenie wypełnione pogardą przyspieszyłem kroku. Może to i wstyd, że pozwalam tak traktować przyjaciela, choć właściwie tylko to co po nim zostało, ziemski pokrowiec na pełnię człowieczeństwa, która za pewne dostępuje teraz większej czci. Usprawiedliwiony przed sobą i całym światem minąłem bramę cmentarza brnąc przez dywan różnokolorowych liści. Jesienne słońce próbowało swym wątpliwie ciepłym tchnieniem otulić usypiające drzewa.. Popołudniowe ulice tętniły życiem jak co dnia. Cienie osób w czerni, jeszcze przed chwilą z powagą pogrążonych w żałobie gdzieś się rozpierzchły. We mnie pozostała smutna refleksja. Ileż straciłbym nie chowając się przed deszczem w kawiarence „muzycznej”.

***
Tamtego wieczoru deszcz złapał mnie nagle. Wracałem właśnie ze spotkania, gdy jak w przyspieszonym kilka razy filmie przyrodniczym o zmieniających się porach roku, niebo zasnuły ciemne chmury. Moja fiesta zaparkowana była trzy przecznice stąd. Trudno znaleźć o tej porze dnia miejsce do parkowania, bo choć podniesiono ostatnio opłaty parkingowe, samochodów z centrum nie ubyło. Zaraz po 10.00 możliwe do zaparkowania miejsca były obsadzane wszystkimi gatunkami motoryzacji i jak na gwizdek o godzinie 18.00 pustoszały. Magia wiosennych, przed wielkanocnych zakupów wisiała bez przerwy w powietrzu by jak co dnia opętać wszystkich tych, którym w portfelu została choć złotówka, lub bank zaszczycił kartą kredytową. Wiedziałem, że deszcz lunie nagle mocząc wszystkich obfitym dyngusem, a ja nie mogłem sobie na to pozwolić. Zresztą, kto w tak pogodny kwietniowy dzień nosiłby z sobą parasol. Parasol do aktówki i garnituru?
W szkole muzycznej nie gościłem od kilkudziesięciu lat. Trzypiętrowy gmach wkomponowany w szeregową zabudowę ulicy Ułańskiej wyróżniał się specyficznymi ozdobami z metaloplastyki. Pamiętam jak komentowaliśmy kunszt pracy kowala i jego „profesjonalizm” muzyczny, gdy próbowaliśmy wyśpiewać przyspawane do „czterolinii” nuty. Kraty w oknach pojawiły się tuż po tym, gdy ktoś z nieznanych przyczyn powybijał szyby w objętej patronatem I sekretarza Miejskiego Komitetu Partii placówce. Fasada budynku nic nie zmieniła się od tamtych czasów. Może trochę przybrudzony i gdzie niegdzie odpadający tynk wołał o odrobinę gotówki w budżecie na konieczny remont. Wchodząc do środka poczułem zapach starego drewna, a usłyszawszy dochodzące ze wszystkich stron dźwięki maści różnorakiej wróciłem wspomnieniami do czasów dzieciństwa.
Miałem siedem lat, gdy rodzice przyprowadzili mnie do Szkoły Muzycznej. Opowiadali zawsze, że mimo szczerej woli porozumienia długo nie mogli wynegocjować ze mną wyboru instrumentu. O ostatecznej decyzji zdecydował dyrektor szkoły, grzebiąc zapędy rodziców na przyszłego flecistę. Nie wiem skąd wziął im się ten flet. Może chwilowa moda. Choć drugi w kolejce był fortepian z powodu braku możliwości zakupu choćby pianina i późniejszych ćwiczeń wybór padł na akordeon. Jeden rok trwała moja walka z miechem zakończona totalną klapą. Widząc jednak we mnie dobry materiał na przyszłego muzyka pryncypał szkoły nie poddał pola bez walki i po krótkim namyśle zdecydował - wiolonczela. Dziwnie wydawało mi się jak można grać na tak dużych skrzypcach dodatkowo trzymając je między kolanami. Czas pokazał jednak, że jest to instrument w którym można się zakochać.
Szkoła miała dwa wejścia. Jedne drzwi, zwane przez uczniów szkolnymi, wiodły na  dziedziniec z salami lekcyjnymi. Drugie, zwane kawiarnianym, otwierały swe podwoje do tajemniczego świata kawy i muzyki. Ktoś wpadł kiedyś na genialny pomysł by połączyć przyjemne z pożytecznym. Szukając środków na remont szkoły ówczesny dyrektor, podobno po wielkich bojach z władzami, wydzielił z magazynu instrumentów i dwóch nieforemnych klas pomieszczenie, które po drobnych przeróbkach dało się zagospodarować jako świetlica. Miała ona służyć uczniom, których część dojeżdżała z okolicznych miejscowości, oraz rodzicom czekającym na swe pociechy zgłębiające tajemnice sztuki. Wkrótce w świetlicy pojawił się czajnik oraz kilka kubków, a że w magazynku z którego między innymi stworzono świetlicę była umywalka i woda, bywalcy zaczęli przynosić z sobą „ekspresówkę” i umilać sobie czekanie herbatą. Każdy po wypiciu napoju zobowiązany był napisem na kartce przyklejonej do ściany „Kultura wymaga : wypiłeś to umyj kubek i odstaw na półkę”. Po kilku tygodniach kubków na półce przybyło tyle, że trzeba było dostawić drugą i choć prawie każdy miał swój kubek, nikt się nie gniewał gdy zastawał go w użyciu.
Z dozą niepewności dyrektor przystał na propozycję przedsiębiorczego rodzica, który w zamian za czynsz podjął się w miejscu świetlicy zorganizować kawiarenkę. Umowa nie ograniczała się jednak wyłączenie do spraw biznesowych. Aby przechytrzyć wymagania władz, według których mezalians placówki oświatowej oraz prywatnego interesu był nie do przyjęcia, pomieszczenie nie tylko miało spełniać rolę kawiarnio-świetlicy ale również stać się małą salą koncertową w której bezwzględnie co tydzień miały się odbywać koncertowe praktyki młodych adeptów zawodu muzyka. Oczywiście zgodę na „granie do kotleta” jak to określił urzędnik w referacie musiała wydać rada pedagogiczna. Ostatecznie kawiarenka „muzyczna” ruszyła od 1 września dokładnie w rok po utworzeniu świetlicy. Już w dzień otwarcia sceptycyzm dyrektora rozwiały liczne gratulacje rodziców zachwyconych pomysłem. Jako dzień koncertów wybrano czwartek.
I tak co czwartek kawiarenka zapełniała się rodzicami, dziadkami, ciociami, a że każdy miał prawo wstępu wkrótce zaczęli się pojawiać i goście z ulicy chcący w miłym towarzystwie przy dźwiękach żywej muzyki wypić filiżankę wyśmienitej kawy. Pan Stefan parzył ją z pełnym wyrafinowania wdziękiem. Nikomu nie przeszkadzały fałsze, potknięcia muzyków, nawet najgorzej zagrany utwór wart był w tej oazie sztuki aplauzu. Wkrótce któryś ze starszych uczniów w swej odwadze z własnej inicjatywy wpadł na pomysł by wyćwiczony i zaliczony utwór zagrać w kawiarence. Takie krótkie koncerty jednego ucznia i jednego utworu zaczęły odbywać się prawie codziennie. W szkole utarło się nawet powiedzenie „idę zagrać singla”, gdy uczeń szedł do kawiarni by pochwalić się obecnym opanowaną etiudą, sonatą, czy kawałkiem suity. Powiedzenie to przedarło się nawet do slangu nauczycieli, którzy oznajmiając uczniom, że utwór jest zaliczony zaczęli mówić „idź na singla”.
Od tamtych czasów kawiarenka się prawie nic nie zmieniła. Gdy odwiedziłem ją owego kwietniowego popołudnia właśnie singlował jakiś uczeń. Rozpoznałem utwór to była Sonata Haendla. Pan Stefan, może starszy o dwadzieścia lat, jak dawniej stał za tym samym barem i parzył kawę. Ściany kawiarni wzbogaciły się o kilka impresjonistycznych obrazów w antyramach. Fotele przy stolikach miały nowe obicia, a firanki w oknach nowy styl i żywsze kolory. I choć zamontowano nowe oświetlenie to wciąż była ta sama kawiarenka. Jak miło było tu wrócić.
-Dzień dobry. Kawę proszę.- Przywitałem się z Panem Stefanem od razu składając zamówienie.
– Poznaje mnie pan Panie Stefanie – zagadnąłem kawowego barmana. Mężczyzna podniósł wzrok na brzmienie swego imienia przymrużył oczy i  z wyczuwalną odrobiną niepewności zapytał : - wiolonczela?  Mistrz muzycznej kawy nie miał pamięci do imion a tym bardziej do nazwisk. Zresztą nie spamiętał by wszystkich, którzy przewinęli się przez jego kawiarnię. Miał jednak niesamowity dar do kojarzenia osoby z instrumentem, co pozwalało nam domniemywać, że nie tylko słuchał graną przez nas muzykę ale także nas obserwował.
– Zgadza się. – odparłem.              
- Zmienił się Pan- dodał zalewając napar w filiżance.
- Raczej postarzałem. A co w kawiarni nowego. – rozwinąłem rozmowę.
-Tutaj lepiej, żeby się nic nie zmieniało, jest dobrze tak jak jest.
Pokiwałem głową, potwierdzając jego opinię. Tej atmosfery nie trzeba było ani naprawiać, ani zmieniać. Tajemniczy nastrój kawiarni dawało się czuć już od przekroczenia jej progów. Jak gdyby jakaś siła strzegła go i nie dopuszczała żadnych zmian idących z zewnątrz.
Podawana tu kawa wciąż była wyśmienita. Jej smak przenikał całe ciało. Być może to jej aromat powodował, że w kawiarni zawsze było kilku klientów. Rozejrzałem się po sali. Kilka stolików osadzonych była przez pojedyncze osoby w średnim wieku. To zapewne rodzice czekający na swe pociechy. Jakaś parka dwudziestolatków patrzących sobie głęboko w oczy w ogóle nie zwracających uwagi na kończącego swój występ ucznia. Starszy mężczyzna przy stoliku w rogu. Choć nikt nie zwracał na niego uwagę gestykulował w takt muzyki niby dyrygent. Jego ruchy były płynne i delikatne. Twarz zastygła w grymasie. Oczy przymknięte. Wydawało się, że wtapia się w ostatnie dźwięki sonaty.
- Czy to Pan Edmund ? – spytałem barmana.
- Tak. Przychodzi tu codziennie od emerytury. Jest moim najwytrwalszym klientem. A wie Pan! Uczniowie przychodzą tu na singla w różnych godzinach, a on zjawia się zawsze dziesięć minut przed nimi, jak gdyby się umówili. Początkowo nie zwracałem na to uwagi, ale z czasem mi to podpadło. Pytałem nawet uczniów czy dają mu w jakiś sposób znać, ale nie.
- Pójdę się przywitać-
- Nie teraz – stanowczo zareagował pan Stefan – niech muzyka się skończy.
Pamiętam Pana Edmunda z czasów szkolnych. Zawsze otwarty i wesoły, gotowy do pomocy. W gruncie rzeczy to on tworzył atmosferę w szkole. Jakiś czas prowadził magazyn instrumentów. Potem był woźnym.  
Muzyka ucichła wnikając w ściany i rozpierzchając się po kontach. Jednak nie pozostawiła po sobie głuchej ciszy. Fenomenem akustyki wnętrza kawiarni było przepełnienie jej nie gasnącymi barwami dźwięków. Nie był to ani szum, ani zgiełk, ani cisza. To tak jak gdyby każdy z grających w tym pomieszczeniu pozostawiał barwę swej muzyki a ona trwała w nim bezustannie. Jednocześnie grane dźwięki rozchodziły się w powietrzu z kryształową wyrazistością.
- Dzień dobry- zwróciłem się nieśmiało do zastygłego bezruchu mężczyzny.
- Witaj Piotrze – w odróżnieniu od pana Stefana, Pan Edmund zawsze pamiętał imiona wszystkich uczniów.       
  
cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz